Historia z Barcelony o wielkim marzeniu

przez Maya Stylle Parfianowicz

Po raz pierwszy tę historię opowiedziałam w Irlandii, w pięknej scenerii na zamku Powerscourt. Niestety, gdy opowieść dochodziła do kulminacji zaczęłam płakać. Łzy płynęły mi po policzkach. Zamilkłam. Widownia siedziała nieporuszona. Była absolutna cisza.

źródło: Flickr.comźródło: Flickr.com

Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, ale też głębokiego przesłania, które niesie to opowiadanie. Czy jesteś gotowy mieć marzenia i odwagę by je spełnić? Porywam Cię na chwilę do Barcelony…

Przyleciałam do Barcelony z małą walizeczką, miałam dwadzieścia jeden lat. Wprowadziłam się do koleżanki i od razu pokochałam to miasto na zabój. To właśnie ono zdeterminowało moją życiową postawę i ukształtowało we mnie kosmopolitycznego ducha. Od tamtej pory, od wielu lat do niego wracam.

Kamienica, w której zamieszkałam, tętniła życiem a ja chłonęłam jej gwar czując się jak we własnym domu. Pewnego popołudnia, po kilku tygodniach rezydowania usłyszałam rzewny, kobiecy śpiew. Wyszłam na balkon i zobaczyłam starszą kobietę śpiewającą w oknie.

Pomyślałam: – O Boże, co to ma być? Jeszcze wtedy czegoś chyba nie rozumiałam. Wstydziłam się za nią. To takie ograniczające przekonanie, że nie wolno nam się wyróżniać. Nie mogłam znieść tego głosu. Zamknęłam drzwi balkonowe i  pobiegłam do sypialni przyjrzeć się jej z ukrycia. Była stara i bardzo szczupła, w czerni. Na jej szyi wisiało kilkanaście złotych łańcuszków. Na drugi dzień, o zgrozo, o podobnej godzinie historia zaczęła się powtarzać i tak przez kolejne tygodnie, dzień w dzień.

I stała się rzecz dziwna. W miarę upływu kolejnych dni zaczynałam przechodzić proces przemiany – od wstydu po szacunek i podziw dla tej kruchej kobiety i wysiłku jaki wkładała w swoje codzienne wyzwanie. Dozorczyni budynku powiedziała mi, że starsza pani nazywa się Maria Montserrat, ma pewnie około 85 lat i rok temu pochowała męża. Nie ma dzieci, ani żadnych  krewnych. Od dawna też nie wychodzi z domu. I tak oto zaczęła się nasza symbioza. Polki, która miała odwagę na niewiele i starej Katalonki śpiewającej smutne pieśni o miłości.

Nastąpił czas fiesty. Balkony przystrojono w katalońskie flagi wyglądające jak pasiaste ręczniki. Gwar dobiegający z ulicy był coraz głośniejszy. Zagłuszał codzienność i wybijał mnie z rytmu. Jednak po kilku dniach zaczęło mi czegoś brakować. Dotarło do mnie, że dotykający głębi mojej duszy śpiew ucichł…

Zeszłam do dozorczyni. Zapytałam o Marię. – Maria nie żyje – odparła. – Kilka dni temu bardzo źle się poczuła. Karetka zabrała ją do szpitala. Coś we mnie umarło. Łamiącym się głosem zapytałam: – Czy ona kiedykolwiek wcześniej śpiewała? – Odkąd tu mieszkam – odpowiedziała dozorczyni biorąc mnie za rękę – a to będzie przeszło dwadzieścia lat, nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Ale wiesz co? – zapytała. – Ona zawsze mówiła: „Najbardziej na świecie kocham śpiewać” i pod koniec życia naprawdę to robiła.

– Bo marzenia… – uśmiechnęłam się połykając łzy – są po to, żeby je urzeczywistnić a nie zabrać ze sobą, niezrealizowane.

Jeżeli potrafisz o czymś marzyć potrafisz także tego dokonać.

Historię dedykuję Piotrowi Mosio –  z wyrazami wdzięczności. Autorka tekstu jest magistrem sztuki, artystką plastykiem. Przez ostatnie lata związana z wydawnictwem Murator SA, dyrektor jednego z tytułów polonijnych za granicą. Entuzjastka network marketingu, rozwoju osobistego, jazdy na rowerze. Celebrytka życia z pasją.

Mogą Cię również zainteresować